0
biechu 30 lipca 2018 19:08
938.JPG



945.JPG



Do Świątyni Matki mamy do wyboru 2 sposoby dojazdu. Albo łatwo i przyjemnie, za to dłużej głównymi drogami albo opcję numer dwa kręto i pod górę. No nic.. łatwo i przyjemnie jeszcze będzie, a może już było? ;) Decydujemy się spróbować swoich, a raczej samochodu sił i wyruszamy pod raz bardziej raz mniej strome pojazdy. No i tutaj jednak muszę uderzyć się w pierś co do wcześniejszego wpisu - przydałby się mocniejszy silnik. Kilka razy nachylenie jest na tyle strome, że musimy piłować na pierwszym biegu. Jednak widoki po drodze rekompensują te niedogodności. W pewnym momencie znajdujemy się w takim przesmyku, iż jesteśmy w stanie zobaczyć wody otaczające Bali. Do dziś żałuję, że się tam nie zatrzymaliśmy aby strzelić fotę!

Docieramy do Besakih, zostawiamy samochód na pustawym parkingu, a po wyjściu z niego następuje natychmiastowy ‘sarong attack’ ;). Udajemy się do kasy, a w cenie biletu dostajemy sarongi, balijskiego przewodnika, jest również podwózka skuterem do wejścia świątyni – jakiś kilometr pod górkę.
Przewodnik w kilku zdaniach opowiada nam o świątyni po czym informuje nas, że od nas zależy czy chcemy by dotrzymywał nam towarzystwa podczas zwiedzania świątyni czy jednak będziemy ją odkrywać sami. Wypowiadając te słowa wyglądał na bardzo znużonego ;), reasumując dalej podążamy już sami w dwójkę. Świątynia, a właściwie cały kompleks świątyń zrobił na nas ogromne wrażenie. A samo położenie u podnóża wulkanu Agung tylko dodaje jej majestatu. O historii gdy ocalała ona podczas wybuchu wulkanu domyślam się, że każdy z Was czytał już nie raz – przez co zostaje przez nas okrzyknięta ichniejszą Częstochową ;) W naszym subiektywnym rankingu Besakih zajmuje 1 miejsce. Bezapelacyjnie.
Przy świątyni znajdującej się na szczycie jesteśmy proszeni o ‘make a photo’ ;) na co odpowiadamy po polsku ‘że nie ma najmniejszego problemu’ wybuchając jednocześnie śmiechem ;).
Jedyne co razi w samej świątyni jak i szczególnie jej okolicach to natręctwo ludności tubylczej. A zaczepiająca nas dziewczynka recytująca w naszym ojczystym języku „piękna pani, piękny pan daj stówkę dla biednych dzieci” przebiła już wszystko. Rozumiem, że Oni również muszą z czegoś żyć, staram się nie oceniać ludzi, aczkolwiek na całej wyspie nie spotkałem się, aż z takim wciskaniem dosłownie wszystkiego jak przy Besakih.
Co do samego zagrożenia erupcją wulkanu to spotykamy przewodników, którzy monitorują poziom zagrożenia przy pomocy sejsmografów. Jak widać podchodzą do tego profesjonalnie.
Drogę powrotną do samochodu pokonujemy pieszo, pomimo wielu możliwości podwózki na skuterze za dodatkową opłatą. Oczywiście wielokrotność odmowy przy różnych okazjach oferowanych usług nauczyła mnie jednej rzeczy, iż najlepiej do rzuconego ‘no, thank you’ sprawdza się mina w stylu ‘are u fcking kiding me?’ ;).

956.JPG



962.JPG



967.JPG



982.JPG



999.JPG



1013.JPG



1021.JPG



1022.JPG



1027.JPG



1050.JPG



Wsiadamy do samochodu i udajemy się na nocleg do Sanur. Dlaczego tam? Zgodnie z tym co podano w necie ma się tam następnego dnia rano rozpocząć festiwal latawców. Noclegu nie mamy, znajdziemy coś na miejscu. W międzyczasie zaczyna nam szwankować ładowarka do telefonu, więc część trasy pokonujemy bez nawigacji. W drodze do Sanur na jednym z rond, w środku miasta, zauważamy pod drzewem kilkadziesiąt osób biorących udział w ceremonii. Zjeżdżamy na bok i z zaciekawieniem przyglądamy się całemu widowisku.

1053.JPG



1054.JPG



1055.JPG



1066.JPG



1067.JPG



Do czasu, aż jeden z uczestników dostaje drgawek i wykrzykuje się w niebogłosy. Zostaje on momentalnie otoczony przez współtowarzyszy i przytrzymany, lecz krzyki nie ustają. Nie widzieliśmy nigdzie nadjeżdżającej karetki, wyglądało to trochę na jakiś rodzaj egzorcyzmów.
Mamy również swoja teorię, gdyż podczas ceremonialnego tańca rozrzucany był biały proszek, który mógł w jakiś sposób odurzyć owego uczestnika modlitwy.

Robi się średnio przyjemnie, więc stwierdzamy, że czas się zwijać, dodatkowo zaczyna się ściemniać a dalej mamy kawałek do przejechania. Do Sanur dojeżdżamy już po zmroku, komórka w której mieliśmy indonezyjską kartę SIM padła po drodze, dlatego szukamy miejsca z WiFi, aby znaleźć nocleg. Bardzo duża część noclegów zarezerwowana, co tłumaczymy sobie zbliżającym się festiwalem latawcow - decydujemy się, że spędzimy 2 noce w Ananda Beach Hotel. Podjeżdżamy na miejsce, z właścicielem po krótkich negocjacjach ustalamy cenę o wiele bardziej korzystną niż na bookingu, wrzucamy plecaki do środka i idziemy w końcu coś zjeść. Dopiero po powrocie zauważamy wszystkie niedogodności noclegu – pleśń w łazience, pościel co prawda wyprana ale wyglądała na to, że bez proszku. Wracamy do właściciela, wymuszamy wymianę ręczników, pościeli, prześcieradła. No ale z zapachem pleśni nic nie zrobimy,a na poszukiwanie kolejnego noclegu już nie mamy ochoty, ponadto jest już dość późno. Postanawiamy, że jakoś prześpimy tę noc a rano zobaczymy co da się z tym fantem zrobić.
Koszty:
- zestaw do nurkowania - (maska, rurka, 2x zestaw płetw) – 50k.
- paliwo – 120 k - ok. 18 litrów
- wejście do pałacu wodnego – 60k
- wejście do Besakih – 120k
- Zakupy – 65k + piwo 55k
- kolacja 60k

05.07.2018r.
Ja nocleg znoszę w miarę, żona gorzej - śpi niewiele. Dopiero rano mówi o tym, że bardzo ciężko, ze względu na zapach, było jej zasnąć i rozważała nawet to żeby pójść spać do samochodu. Po przebudzeniu jemy śniadanie i oznajmiamy właścicielowi, że na pewno nie zostaniemy tutaj na drugą noc i się zawijamy. Pokoje położone są centralnie przy porcie, z którego odpływają łodzie do Nusa Lembongan, Nusa Penida i Gili, dlatego obłożenie będzie zawsze, ale szczerze unikajcie go. Jako podkreślenie warunków dodam, że pokój ten był określony przez właściciela jako lepszy standard niż pozostałe, standardowe ;)
W Sanur dopytujemy o festiwal latawców, w końcu po to tutaj przyjechaliśmy! A nietrafiony nocleg nie może nam przecież psuć humoru ;) Dostajemy informacje, że powinien zacząć się około 10 na wskazanej plaży znajdującej się na uboczu. Wykorzystując czas do rozpoczęcia festiwalu przechadzamy się po plaży, która znajduje się po prawej stronie przystani. Jest bardzo ładna, szeroka i piaszczysta. Kolorytu dodają jej znajdujące się na brzegu łodzie rybackie.

1081.JPG



1082.JPG



1084.JPG



1085.JPG



1089.JPG



1090.JPG



Zbliża się 10 więc udajemy się we wskazane miejsce i… nic! Nikt nie wie nic o żadnym festiwalu latawców.. Przez ponad godzinę szukamy, dopytujemy i ciągle nic! Dodatkowo jest to już kawałeczek od centrum więc tutaj z angielskim też nie jest zbyt dobrze, nie pomaga nawet tłumacz Google. W końcu wchodzę do jednego z hosteli - właściciele okazują się Australijczykami, którzy też są bardzo zdziwieni faktem festiwalu i informują nas, że co prawda ludzie puszczają latawce na tej plaży, ale to bardziej hobbystycznie i zazwyczaj w sobotę/niedzielę, a że mamy czwartek to chyba nic z tego nie będzie. To całkowicie podcięło nam skrzydła, więc stwierdzamy, że szkoda czasu i zachodu – trudno pierwsza wtopa po 1,5 tygodnia to i tak całkiem niezły wynik ;)

Dodatkowo Sanur tak nas zniechęciło, a że nasze dalsze plany zakładały Uluwatu i Tanah Lot stwierdzamy, że porzucamy tę miejscowość i za dalszą bazę wypadową wybieramy znienawidzoną przez wszystkich Kutę! Mając na uwadze doświadczenie noclegowe z poprzedniej nocy i perspektywę zbliżającego się wulkanowego tripa wybieramy w Kucie już typowy hotel sieciówkę ‘Natya’. Cena na bookingu rzędu 400k/noc, pojedziemy na miejsce i pewnie zbijemy coś jeszcze – podsumowując ogarniemy popołudniu.

Jedziemy prosto do Tanah Lot, podróż ze względu na prace drogowe i spore korki dłuży się niemiłosiernie. Na miejscu tłumy! No ale jednak byliśmy na to przygotowani, to jednak jedna z najbardziej znanych i najczęściej odwiedzanych świątyń na Bali. Samo jej położenie robi ogromne wrażenie. Podczas naszego pobytu ocean był dość spokojny, więc fale nie były zbyt wysokie, lecz przy mocniejszym wietrze ich uderzenia o skały muszą tworzyć spektakularne widowisko.

Zabawną sytuację mamy gdy, chcemy przejść na drugą stronę skały i podjeść bliżej ulokowanej na jej szczycie świątyni. Otóż, żeby się tam dostać najpierw trzeba zostać pobłogosławionym przez osoby, które stoją przy jej podnóżu, a za weryfikację owego błogosławieństwa przez osoby stojące 5 metrów obok było sprawdzenie znajdującego się ryżu na czole oraz kwiatu za uchem, które otrzymywało się od wcześniej wymienionych jegomości – wątpię by byli to jakiegokolwiek rodzaju duchowni ;). Przy błogosławieństwie mile widziane są datki ;) żona idąc przede mną odbiła piłeczkę, że za nią idzie mąż i to on uiści datek - a ja tego nie usłyszałem ;) odchodząc po „namaszczeniu”, nie zostawiając datku słyszę, ku mojemu zdziwieniu, wybuch śmiechu ‘kapłanów’. Dopiero żona po chwili uświadamia mnie co było tego powodem ;) W końcu możemy przejść wyżej na skałę - przechodzimy 3 metry i… kolejny dnia dzisiejszego zonk! Zagrodzone ! Nie ma możliwości dostać się do góry ;) Po co ta cała szopka? Nie mam zielonego pojęcia ;) a może jednak mam? zielone $$$ pojęcie ;)

1094.JPG



1117.JPG



1132.JPG



1136.JPG



To już za dużo dla nas, wracamy się do Kuty. Podczas naszej ostatniej wizyty w Azji narzuciliśmy sobie zbyt intensywne tempo, dlatego chwila chillu na plaży w Kucie się przyda. Dodatkowo musimy jeszcze ogarnąć wycieczkę na Ijen i Bromo. Podczas jazdy do Kuty, żona proponuje, że w związku z moimi zbliżającymi się urodzinami, a że to przede wszystkim wakacje i nie musimy być wszędzie, jedźmy do Waterboom! Pomimo zbliżających się nieubłaganie 3 dych na karku dalej tego typu atrakcje kręcą mnie niemiłosiernie ;) Chyba dalej pozostaje gdzieś tam w środku dużym dzieckiem, więc na tę propozycję przystaję w ciągu ćwierć sekundy ;)

Do Kuty dojeżdżamy również w korkach. Podjeżdżamy pod hotel, na pewniaka idziemy zarezerwować pokój, przy czym przemiła pani informuje nas że będzie to koszt 925k za 2 noce. Lekka konsternacja, przecież na aplikacji macie ofertę za ok. 800k i to włączając prowizję bookingu. Pani prosi o pokazanie tej informacji, włączam aplikację i oferty tej nie ma ;) Została wykupiona ;) Przystajemy więc na zaproponowaną cenę – jak widać chytry dwa razy traci! ;) Szybki prysznic i lecimy na miasto ogarnąć wycieczkę. Z tylu głowy jesteśmy nastawieni na usługi Perama Tour, ale cena na stronie wydaje się dość wysoka - no nic pochodzimy popytamy również w innych miejscach. Okazuje się, że ceny u pozostałych touroperatorów nawet nie zbliżają się poziomem do tego co oferuje Perama – są przynajmniej milion rupii droższe i to już po negocjacjach. Dodatkowo Perama, ma w swojej ofercie przejazd bezpośrednio do Yogyakarty, podczas gdzie pozostali oferują w wyższej cenie dowóz do Probolinggo. Co ciekawe oferty tej nie ma na stronie internetowej- tam również oferta przedstawia koniec wycieczki w Probolinggo. Jesteśmy świadomi, że końcowy etap zniszczy nas fizycznie, ale niestety obudziliśmy się zbyt późno by zarezerwować pociąg na trasie Probolinggo – Yogyakarta – wszystkie bilety zostały wyprzedane. Analizowaliśmy jeszcze opcję przelotu Surabaya – Yogyakarta, lecz lot odbywał się o 15:30, a dość realne było to, że po prostu na niego nie zdążymy, a nocować w Surabayi i poświęcić na nią dobę średnio nam się uśmiechało. Finalnie wykupujemy wycieczkę w Peramie, jeszcze nieco stargowaliśmy cenę i idziemy w końcu na plażę. Jesteśmy chwile przed zachodem, który jest bardzo widowiskowy. Co jak co ale zachód słońca na plaży w Kucie to jednak jest mega rzecz. Długa, szeroka plaża, może i zatłoczona, ale w tamtym momencie to nie przeszkadzało. Pamiętajmy również jak wyglądają Międzyzdroje w sezonie, naprawdę nie ma tragedii na plaży w tym najbardziej ‘uwielbianym’ balijskim mieście ;) Bali Halli w ręce i chillout ;) Jako małą dygresję wspomnę, że nie rozumiem fenomenu Bintanga – uważam, że choćby Bali Halli, jest lepszym indonezyjskim piwem ;) Niestety trudniej było nam je dostać.

1147.JPG



1153.JPG



1156.JPG



Koszty:
- nocleg Sanur – 300k
- nocleg 2 noce Kuta – 925k
- obiad 50k
- wejście Tanah Lot + parking – 120k+5k
- 4 x piwo – 105k
- zakupy - 30k
- wycieczka Kuta – Ijen – Bromo – Yogya – 2 400k (bez noclegów, bez wejściówek, w cenie transport Kuta – Banyuwangi, Banyuwangi – Ijen, Ijen – Cemoro Lawang z prywatnym kierowcą, jeep na Bromo, oraz busem z Cemoro Lawang do Yogyakarty).
P.S. Teraz z perspektywy czasu Tanah Lot połączył bym z wizytą w Taman Ayun, gdyż mijaliśmy ją po drodze i w sumie niepotrzebnie część trasy robiliśmy 2 razy.

06.07.2018r.

Dzień wcześniej rezerwujemy przez Internet bilety na Waterboom i jeżeli chcecie się tam wybrać też tak polecam. A uwierzcie mi jak lubicie tego typu atrakcje to chcecie! ;) Dlaczego? Po 1 jest taniej, po 2 kiedy inni stoją w kilkunastometrowych kolejkach to dla posiadaczy rezerwacji internetowych są specjalnie dedykowane kasy ;) Nie potrzebny jest wydruk biletu, wystarczy ze macie ją w telefonie. Warto mieć też co nieco pieniędzy przy sobie ze względu, że np. szafki są płatne dodatkowo. Ceny do sprawdzenia na stronie. Polecam, też przyjazd zaraz po otwarciu, mamy wtedy zdecydowanie mniej osób w środku i na początku kolejek nie ma w cale. Z parku nie mamy zdjęć, bo nie było na to czasu ani nawet szczególnie na tym nie zależało ;) Założyliśmy sobie, że spędzimy tam 5 godzin i następnie jedziemy do Uluwatu. I te 5 godzin strasznie szybko zleciało ;) Zjeżdżalnie naprawdę bardzo fajne i dla tych którzy są trochę bardziej strachliwi oraz dla tych którzy potrzebują zdecydowanie większego zastrzyku adrenaliny. Kilka dobrych lat nie byłem na tego typu atrakcji i micha cieszyła mi się przez bite 5 godzin ;) Opiszę jedynie jedną z nich - Python - największe kolejki, a w mojej opinii największe rozczarowanie, nie warto stać w wielominutowej kolejce, są dużo lepsze zjeżdżalnie na terenie parku z dużo mniejszymi kolejkami lub nawet ich brakiem (im później tym więcej ludzi na terenie Waterboom). Ja byłem bardzo zadowolony i jeszcze raz szczerze polecam ;)

Z Waterboom jedziemy na obiad na plażę do Jimbaran – zjeść osławione tamtejsze ryby. Niestety pogoda nas tym razem nie rozpieszcza, jest dość pochmurno – dlatego po szybkim spożyciu posiłku udajemy się w dalszą podróż do Uluwatu. Obiad sam w sobie smaczny, ale jak czytaliście wcześniej nie był najlepszy, ryby w Amed zdecydowanie z nim wygrywają. Z samej plaży fajny widok na pensjonaty położona na zboczu a po drugiej stronie można obserwować samoloty na płycie lotniska – sprawia to trochę wrażenie, jak gdyby zaparkowane były na tafli wody ;)

1158.JPG



1159.JPG



1160.JPG



Do Uluwatu dojeżdżamy szybciej niż zakładaliśmy i znów na miejscu napotykamy na bardzo dużo osób. Sam kompleks nie jest może, aż tak spektakularny jak choćby Besakih lecz wrażenie na pewno robi jego umiejscowienie na wysokich klifach. Osobiście przypominało mi nieco Seven Sisters w Anglii. Wzdłuż klifów wytyczona ścieżka która się przechadzamy. W międzyczasie poprawia się pogoda, bezchmurne niebo temperatura powyżej 30 stopni są zdecydowaną odmianą po pochmurnym poranku i wczesnym popołudniu. Początkowo w Uluwatu chcieliśmy zostać do zachodu słońca a następnie udać się na tradycyjny taniec Kecak, którego pokaz odbywał się w amfiteatrze na terenie kompleksu. Do samego show mamy jeszcze ponad 2h i nijak nie jesteśmy w stanie sensownie zagospodarować tego czasu, dodatkowo perspektywa powrotu w korkach wraz z wszystkimi turystami, którzy po przedstawieniu również będą kierować się w północnym kierunku zniechęca nas do pozostania na terenie świątyni. Podczas powrotu do Kuty spotykamy jeden z lepiej zaopatrzonych sklepów, robimy w nim małe zapasy na najbliższe dni i w korkach docieramy do hotelu. Idziemy jeszcze zjeść kolację, włóczymy się jeszcze wśród sklepików i postanawiamy, że porządnie się wyśpimy przed 3 dniową eskapadą, która zbliżała się wielkimi krokami.

1.jpg



2.jpg



3.jpg



4.jpg



5.jpg



Koszty:
- wejściówki do Waterboom – 960k
- wejściówki do Uluwatu – 60k
- obiad – 120k
- kolacja – 75k
- pralnia – 30k
- zakupy - 170k

07.07.2018r.

Tak naprawdę to dzień do północy to dzień bez historii. Rano śniadanie, pakowanko i o 10 mamy być pod biurem Peramy. Na 9 umawiam się na oddanie samochodu, pracownik wypożyczalni jest punktualnie, szybkie oględziny, brak zastrzeżeń, kaucja wypłacona bez jakichkolwiek grymasów. Zamawiamy Graba, który finalnie nie jest w stanie odnaleźć wjazdu do naszego hotelu – który znajduje się de facto przy dwu pasmowej arterii. Zmuszeni jesteśmy ze względu na zbliżającą się godzinę odjazdu skorzystać z opcji numer 2 – dojść tam pieszo. Zajmuje nam to 20 minut. Na miejscu czeka, już na nas kierowca i o czasie ruszamy w 3,5-4 godzinną podróż do portu w Gilimanuk. Droga częściowo biegnie wzdłuż wybrzeża, wówczas jest bardzo ładnie. W porcie wjeżdżamy na prom, który po ponad godzinie dobija do portu w Ketapang. Sama przeprawa byłaby krótsza, lecz musimy czekać, aż będziemy mieli gdzie zacumować – sporo jest tam promów, w sumie nawet nie przepuszczałem, że będzie ich tam, aż tyle. Po zjeździe kierujemy się na nocleg. Jest ok. 15 (na Jawie -1h w stosunku do Bali) kiedy jesteśmy już na noclegu, tam obiad, prysznic i włóczymy się po okolicy wśród domostw. Baza noclegowa w Ketapang jest słabo rozwinięta (to bardziej wioska niż miasteczko), dlatego nasz pokój pozostawiał wiele do życzenie, zwłaszcza w kwestii temperatury – spaliśmy przy uchylonych drzwiach wejściowych, na stanie jedynie wiatrak i brak okna. No cóż, na te kilka godzin jakoś daliśmy radę, ale naprawdę było bardzo gorąco – Panorama Homestay - odradzam mocno się wymordujecie.
Nie pisałem, że niestety nasz kierowca ni w ząb nie mówił po angielsku. W Peramie zapewniali nas, że pomoże nam w poszukiwaniu noclegu, lecz przez bardzo mocno utrudnioną komunikację porzuciliśmy ten pomysł. Dopiero o północy gdy zjawił się po nas wraz z kolegą, z którym już nieco byliśmy w stanie porozmawiać, dowiedzieliśmy się, że niedaleko mają zaprzyjaźnione miejsce, w którym mają klimatyzację i jest nawet nieco taniej. Ręce opadły nam do ziemi..

1212.JPG



1215.JPG



1222.JPG



1223.JPG



Koszty:
- nocleg w Ketapang – 150k
- obiad - 35k08.07.2018r.
Jak już wyżej napisałem o północy wyruszamy z naszym kierowcą i jego kumplem w kierunku Ijen. Z relacji jaki czytałem wydawało mi się to przynajmniej godzinę za wcześnie, lecz okazało się, że czasowo spięło się to idealnie, ale o tym napiszę później.
U podnóża jesteśmy po około godzinie jazdy - jedziemy tym samym busikiem, którym przyjechaliśmy z Kuty. Kolejka do kas już o tej godzinie spora, czekamy 2 minuty na przewodnika, którego przyprowadza nasz kierowca, a ten prowadzi nas do kasy z tyłu budynku, gdzie kolejki nie ma ;) Płacimy za bilety i ruszamy na szczyt wulkanu.

Naszym przewodnikiem jest Lili, były górnik siarki z piętnastoletnim stażem, który teraz ‘awansował’ na towarzysza turystów. Podczas drogi do góry opowiada nam o trudach pracy, długości trasy i innych ciekawostkach. Podejście jest nawet strome, idziemy w środku nocy wyposażeni w czołówkę jednak daje ona dość słabe światło. Lili ma na wyposażeniu latarki, także dla nas, których używamy podczas wędrówki - sprawdzają się o niebo lepiej niż nasza czołówka. Samo wejście a przede wszystkim panujący klimat jest fenomenalny! A im wyżej tym mniej tłoczono, a może to my zostawialiśmy poszczególne grupki w tyle ;) Idziemy w środku nocy, w ciemnościach, jedynie co chwile widząc światło latarek – dla mnie osobiście niezwykłe przeżycie. Dotarcie na szczyt – w miejsce gdzie schodzimy do krateru w którym wydobywa się siarkę zajmuje nam poniżej 2 godzin. Pamiętajcie, żeby ciepło się ubrać i wziąć wygodne buty. My jesteśmy ubrani w długie spodnie, bluzy, kurtki przejściowe podszyte polarem i adidasy. Gdybyście potrzebowali cieplejszej odzieży jest możliwość wypożyczenia np. czapek, kurtek puchowych w okolicznych straganach przy drodze prowadzącej do wejścia.

Samo zejście do krateru jest dość strome, schodzimy już po litych skałach, które ze względu na przemiał turystów są w niektórych miejscach mocno wyślizgane. Dodatkowo jest tam dość wąsko co powoduje tworzenie się czasem zatorów. I tutaj muszę wspomnieć o naszym przewodniku. Początkowo wydawało mi się, że jego obecność jest zbyteczna, ot rozwiązanie jak na Besakih – ma być i już. Nic bardziej mylnego, okazało się, że moja żona miała dość mocno wyślizgane podeszwy i bez pomocy Lili’ego mogłoby się skończyć to upadkiem wraz ze skręceniem kończyny dolnej. Mniej więcej od połowy zejścia do samego miejsca gdzie siarka jest wydobywana przeprowadził ją za rękę. Zwróćcie uwagę, żeby wasze obuwie miało wystarczający bieżnik, moje sprawdziło się bardzo dobrze, najlepszym rozwiązaniem byłyby buty trekkingowe, lecz one niestety swoje ważą i w naszym przypadku było to czynnikiem powodującym to, że pozostały w domu. Lili miał również na wyposażeniu dla nas półmaski gazowe z filtrami, bez których myślę, że nie dalibyśmy rady zejść tak nisko – pieczenie i łzawienie oczu pojawiało się często - przed ich założeniem pojawiał się również kaszel i uczucie duszności w płucach. Jednak uważam, że lepiej sprawdziłyby się pełne maski – załzawienie oczu kilka razy naprawdę było bardzo intensywne. Jeżeli rozważacie zakup własnych polecam więc to rozwiązanie w kontrze do półmasek. Samo zejście do krateru zajmuje kilkadziesiąt minut, po drodze mijamy kilku górników niosących na swoich barkach kosze z siarką. Jak opowiadał Lili są oni w stanie dziennie maksymalnie wykonać 2 takie kursy, nosząc pomiędzy 70 a 100kg jednocześnie. Zapłata za każdy kilogram to 1k rupii indonezyjskich. Szału nie ma, choć na indonezyjskie warunki jest to zarobkiem niezłym.

Im niżej tym łzawienie jest coraz bardziej intensywne, lecz wynagradza wszystkie te uciążliwości widok który ukazuje się naszym oczom – osławiony ‘blue fire’. Lotne związki siarki, które ulegają zapłonowi na kolor niebieski wśród otaczającego mroku to coś niesamowitego. Sami jednak nie decydujemy się podejść do samego miejsca gdzie gazy te wydobywają się na powietrze, ze względu na już mocne łzawienie oczu, podziwiamy to zjawisko nieco z boku - z kilkunastu metrów i tak robi to na nas bardzo duże wrażenie. Obserwacje nieco zakłóca duże zadymienie w okolicach miejsca gdzie dochodzi do zapłonu ulatniających się gazów, dodatkowo nasz aparat nie jest aż tak super jak myśleliśmy i zdjęcia wychodzą marne. Tutaj kolejny raz podkreślę zaangażowanie naszego przewodnika, który bierze od nas komórkę, i schodzi w dół by zrobić lepsze ujęcia niebieskich płomieni (niestety też wyszły słabej jakości). Mały komentarz, bo możecie pomyśleć, że sami nie chcemy zejść niżej, gdyż już jest to dla nas mało komfortowe a wysyłamy Lili’ego – nie było to naszym pomysłem ani zamiarem, sam zaoferował nam taką możliwość (oczywiście mogliśmy stanowczo zaprotestować), lecz przy samych płomieniach znajdowała się spora grupa ludzi, którzy te zdjęcia robili, więc nie było to chyba aż tak niebezpieczne. Dodam też, że gdy my od dawna już mieliśmy założone półmaski Lili nie zakładał nawet swojej chusty by chronić drogi oddechowe – domyślam się, że lata pracy jako górnik przyzwyczaiły go do tych piekielnych warunków. Warto dodać, że siarka wydobywana przez górników jest właśnie w bezpośrednim sąsiedztwie z płomieniami.

1.jpg



2.jpg



Naszym kolejnym przystankiem jest dalsza wędrówka w górę na szczyt krateru, aby podziwiać wschód słońca. Lecz nim się tam udamy pierw musimy wrócić tą samą drogą jaką dotarliśmy w okolice ‘blue fire’. W drodze napotykamy już na spory tłok, czasem musimy czekać dobrą chwilę aby przebić się przez strumień osób schodzących – jak pisałem wyżej nieraz jest tam naprawdę ciasno. Wychodząc z krateru jest już naprawdę bardzo tłoczno, a Lili informuje nas, że nie ma możliwości, że przy takim tłumie osoby, które znajdują się na końcu tej kolejki zobaczyły niebieski ogień w mroku, w dzień natomiast nie jest to aż tak widowiskowe. Przypomnę to o czym pisałem kilka linijek wyżej – wydawało mi się że wyjazd o północy jest zbyt wczesny, okazało się jednak, że był to idealny czas.

Dalej przez około 30 minut udajemy się w wyższe partie aby podziwiać wschód słońca. Czekamy może 20-30 minut przed pojawieniem się najbliższej Ziemi gwiazdy na nieboskłonie. Podczas oczekiwania robi się dość chłodno (pomimo jak nam się wydawało do tej pory odpowiedniego ubioru), na szczęście obok Lili z innym przewodnikiem rozpalają niewielkie ognisko wokół którego możemy nieco się rozgrzać. Sam wschód słońca jest fantastyczny i dopiero po jego rozpoczęciu zauważamy, że za naszymi plecami w dole krateru znajduje się słynne kwaśne jezioro o turkusowym zabarwieniu. Jak czytamy w przewodniku o pH poniżej 1. Wówczas dopiero orientujemy się, że jest ono zaraz przy miejscu w którym byliśmy nieco ponad godzinę temu – tam gdzie wydobywana jest siarka. Ciężko opisać urodę otaczającej przyrody, więc myślę, że najlepiej oddadzą to zdjęcia.

1261.JPG



1268.JPG



1274.JPG



1275.jpg



1286.JPG



1300.jpg




Dodaj Komentarz

Komentarze (7)

misio-jasio 1 sierpnia 2018 14:38 Odpowiedz
Mała uwaga, czy możesz na samej górze przypiąć mapkę z naniesioną trasą, nawet mocno orientacyjną? Z góry dzięki, dobry post!
katka256 7 sierpnia 2018 22:26 Odpowiedz
Czekam na cd
rallyman 9 sierpnia 2018 22:49 Odpowiedz
Wróciły wspomnienia z zeszłorocznego wyjazdu... Czekam na resztę....
drazliwy 21 sierpnia 2018 16:02 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja i piękne zdjęcia :) ile w sumie wyniósł Was wyjazd za 2 osoby - jeśli mogę uzyskać taką informację w ramach tej "transparentności" ;)
drazliwy 21 sierpnia 2018 18:36 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja i piękne zdjęcia :) ile w sumie wyniósł Was wyjazd za 2 osoby - jeśli mogę uzyskać taką informację w ramach tej "transparentności" ;)
qbaqba 23 sierpnia 2018 10:24 Odpowiedz
Szacun za jazdę samochodem. Mnie by nie powiem co strzeliło w tych korkach ;)
travelerka 27 sierpnia 2018 20:57 Odpowiedz
Indonezja to mój cel na 2019 :). Piękna podróż. Czytam z wypiekami na twarzy :)